Pewnego razu było sobie marzenie. Było
sobie malutkie, gdzieś na dnie, siedziało po cichu i udawało, że
go nie ma.
Samo nawet zapomniało, że istnieje.
Gdy tak siedziało na dnie, wszystko
dokoła stało się czarno białe. Było szaro i nudno. Marzenie
siedziało dalej i nawet nie podejrzewało, że kolor rzeczywistości
ma jakiś związek z nim samym.
No tak, jest tak szaro i buro –
mówiło. Jakżesz mogę wyjść na wierzch? Nie ma sensu, przecież
i tak nie mam szans. Nie zmienię świata. To świat niech się
zmieni, a wtedy może pomyślę...
I siedziało dalej.
Pewnego razu, zupełnie przypadkiem - z
pewnością nie miało to nic wspólnego z niczym, ani też nie było
odgórnie zamierzone - marzenie wypłynęło na wierzch.
Może się zamyśliło? A może coś
ciekawego zobaczyło na powierzchni? Może usłyszało jakiś głos i
wydawało mu się, że ktoś je woła? Nie wiadomo. Ale wypłynęło.
Spojrzało przed siebie wzrokiem
nieobecnym. Gdy tak patrzyło, nagle światło, które było tam cały
czas, a jedynie z niewiadomej przyczyny nie rozświetlało już
świata jak dawniej, zobaczyło je i roześmiało się.
Roześmiało się i rozświetliło
świat na nowo. Wszystko znowu stało się piękne. Pojawiły się
kolory. Piękniejsze niż kiedykolwiek.
Wtedy marzenie odzyskało jasność
widzenia. Rozejrzało się dookoła uważnie i nie wierzyło swoim
oczom. Kolory były obecne! Pełno kolorów. Było pięknie!
Nie rozumiało, co się stało, że tak
nagle pojawiły się kolory. Ale to nie było już ważne.
Uwierzyło, że ma szanse na nowo.
Otworzyło swoje serce i wypuściło z niego morze świetlistych
motyli.
Uwierzyło, że może istnieć. Że
świat jest mu przyjazny. Że spełnienie pochodzi z jego wnętrza.
Że kolory pochodzą z wnętrza. Zrozumiało, że kolory zniknęły,
bo ono się schowało. Że nic nie było możliwe, bo ono siedziało
schowane. Że wszystkie możliwości siedziały schowane w jego
sercu.
Odtąd świat zawsze już był pełen
blasku, nigdy już nie stał się czarno biały. Świetliste motyle
obleciały cały wszechświat i zaniosły miłość do wszystkich
jego zakątków. Marzenie się spełniło, bo uwierzyło, że może...