poniedziałek, 2 lutego 2015

Hurriya i zmiana. W swoim tempie.

Ten blog powstał w celu realizowania marzeń. Powstał, abym w codziennym chaosie nie zapomniała o swojej drodze. Abym jej nie zgubiła, a pierwotnie, abym ją w pełni odnalazła.
Po drodze dużo się zmieniało. Ja się zmieniałam. Gubiłam się i odnajdywałam. Uświadamiałam sobie to i owo. Uwalniałam się od czegoś, wpadałam w co innego. Szukając wolności (hurriya). Zrozumiałam, że wolność zaczyna się w środku. A dopiero potem może promieniować do zewnętrznych aktywności. Ale czy możliwa jest pełna wolność? W środku miasta? Posiadając rodzinę? Mając swoje potrzeby? A także będąc odpowiedzialnym za zaspokajanie potrzeb innych? (dzieci) Nie jest możliwa. Zawsze istnieją jakieś ograniczenia i uwarunkowania. Zawsze też można działać im na przekór, ale też nie ma wolności od konsekwencji. A zresztą działanie "na przekór" nie jest przecież wolnością. Sami więc wybieramy swoje "ograniczenia". I w tym akurat jest wolność.
Ale czym jest wolność, której szukam ja? Co chciałam powiedzieć nazywając swój projekt wyzwalania siebie "hurriya"?
Teraz z perspektywy czasu widzę to inaczej. Może pełniej, a może jeszcze dużo mi brakuje do pełni. Na początku chodziło o wyzwolenie w sensie dosłownym z bardzo namacalnych ograniczeń. Wydawało mi się, że te ograniczenia związane są ściśle z pewnymi osobami, okolicznościami, miejscem itd. Na różne sposoby pojawiały się w mojej głowie drugie dna tej sprawy, ale sednem było wyzwolenie/odzyskanie wolności.  W międzyczasie, choć z wielkim trudem i nie raz wewnętrznym sprzeciwem zaczęłam rozumieć, że ograniczenia są we mnie. Że to, co dzieje się w życiu ma swoje źródło we mnie. I że nie zmienię tego, co na zewnątrz, nie zmieniając siebie. "Bądź zmianą, którą chcesz ujrzeć w świecie." No właśnie. Powiedziałam sobie, że muszę zmienić siebie. To już jakiś krok. Akceptacja swojej niedoskonałości i faktu, że sama jestem odpowiedzialna za swoje życie. Że to ja mogę je zmienić. Że nie muszę "najpierw" się wyzwalać. Zmiana jest wyzwoleniem. I wstąpiłam na drogę zmiany.
Czasem na początku jakiegokolwiek działania, może się wydawać, że to prosta i szybka sprawa. Zmienię i już. A tu się okazuje, że to cały proces. Że każdy krok jest zmianą. Że zmiana ma różne etapy. Że czasem można nawet (pozornie) cofnąć się do punktu wyjścia. Że wiele razy traci się nadzieję. Że zmiana często kosztuje utratę wiary w siebie. Że trzeba się mierzyć ze swoją słabością. Odkrywać, że niektóre rzeczy jeszcze nie są gotowe do zmiany. Że nie da się wszystkiego zmienić od razu. Potem nawet okazuje się, że to, co chcemy zmienić, również pełni jakąś rozwojową rolę w naszym życiu. Jest przydatne. I wtedy pojawia się głos: to może by tak... zostawić jak jest...? Nie, nie! Nie chcemy tkwić w zastoju! Przydatność tego, to właśnie pobudzanie do rozwoju i mobilizowanie do zmiany, poprzez swoją uciążliwość. Wszystko jest na miejscu. Skoro pojawia się chęć zmiany, to znaczy, że zmiana dzieje się.
Z m i a n a  d z i e j e  s i ę !!!
Kolejne schody, to odkrycie, że wcale nie jest tak, że im bardziej będziemy się starać tym sprawniej zajdą trwałe (?) zmiany. Bo może się okazać, że zmiana polega na odpuszczeniu. Na pogodzeniu się z faktem, że wszystko dzieje się we własnym tempie i że nie należy przyspieszać. Że nie da się przyspieszyć. Że nie ma sensu przyspieszać. Że wszelki stres wywołany chęcią zmiany powoduje jej blokowanie. A może nawet powstawanie nowych utrudnień w formie przekonań, że coś jest tak baaaardzo trudne i tak duuuuzo wymaga siły i uwagi. A gdyby po prostu robić, co się robi nie spiesząc się, to i tak by się wydarzyło, bez niepotrzebnych nowych blokad.
I tak, jestem w punkcie wyjścia. Nie, gdzieś po środku drogi. W poszukiwaniu zmiany, w poszukiwaniu siebie prawdziwej. Idę i się boję. A mimo to cały czas idę. W swoim tempie.